sobota, 7 grudnia 2013

Taki grudzień!

spacer z aparatem, bo aż chce się spacerowac! trochę wszystkiego. grudzień jest w tym roku wyjątkowo piękny, jak twierdzą Hiszpanie. ja wolę uznac, że tak jest tu zawsze w zimę. ajajajaj.

wtorek, 3 grudnia 2013

Plaza de España

     ¿Dónde tomar el sol en Sevilla? Biorąc pod uwagę, że duża część uliczek i skwerów sewilskich tonie w cieniu, tak bardzo potrzebnym latem, przyszło mi chodzić slalomem, w poszukiwaniu prześwitów promieni słonecznych. Jeśli nadal mi mało, to wybieram się na Plaza de España, który cudownie zalany jest światłem, a jego ławki aż kuszą, by zrobić małą przerwę na solarium i naładowanie baterii. 
     Plac Hiszpański, położony w Parque de María Luisa, jest jednym z najbardziej charakterystycznych punktów Sewilli. Zbudowany w 1928 roku na potrzebny Wystawy Iberoamerykańskiej, która miała miejsce w latach 1929-30. To właśnie ona było impulsem do odbudowania miasta. Ten półkolisty plac otoczony wspaniale zachowanymi pawilonami wystawowymi, jest prawdziwą mieszanką stylów, takich jak art deco, neomudejar czy neogotyk. Całośc jednak tworzy dopracowaną w każdym calu kompozycję. 
      Dla fanów Gwiezdych Wojen - możemy zobaczyc Plac Hiszpański w Ataku klonów.


czwartek, 17 października 2013

Desde hace un mes

Dziś mija miesiąc od kiedy przeniosłam swoje życie do Andaluzji. Strasznie za szybko. Czuję się coraz bardziej Hiszpanką. Już nie dziwi mnie umawianie się o północy, zamknięte sklepy w porze siesty, pielgrzymki przechodzące pod moim okenm czy też pogawędki przy kasie w supermarkecie, weseli staruszkowie na klatce schodowej, bezstresowa edukacja czy andaluzyjskie ssssss. Teraz to moja codziennośc. Ładna codziennośc. Pozbawiona jesiennej melancholi i botków. Pełna słońca i bezchmurnego nieba. Z muzyką na uszach pedałuję sobie ulicami Sevilli i nie wierzę nadal w to gdzie jestem. Chłonę sobie jak gąbka to co dzieje się wokół mnie. Mówię pijanym hiszpańskim z włoskim akcentem. I dobrze mi tak.

środa, 2 października 2013

bits&pieces

Torre del oro - najpopularniejsze miejsce na botellon | Puente Isabel II | calle Betis

wtorek, 24 września 2013

Sevilla maravilla

dzień dobry, prażę się w słońcu. przeniosłam swoje życie do Sevilli, a przynajmniej tę część która zmieściła się do walizki. i będę sobie żyła calutki rok w Andaluzji. i nadal w to nie wierzę i nadal tym się cieszę. chwilowo się aklimatyzuję, włóczę, próbuję, piję, szukam, błądzę, czekam, gotuję, chodzę. jak już coś znajdę to napiszę. stay tuned! 


sobota, 31 sierpnia 2013

Francja, ser powszedni


Siedzę właśnie na lotnisku w Amsterdamie i cierpię, że nie mogę z niego wyjść, bo już za godzinę mam lot do Warszawy. Wracam jak zwykle pod koniec sierpnia z Francji. Tym razem padło na wybrzeże Atlantyku. Spędziłam ostatni miesiąc na francuskim Helu, jak w każdym znaczeniu tego słowa można określić Cap Ferret. Półwysep leżący na wysokości Bordeaux, w regionie Girona stał się mekką surferów z całej Europy. Z jednej strony zatoka - Bassin d'Arcachon - spokojna, przewidywalna, żyjąca swoim powolnym trybem odpływów i przypływów.  Idealna dla ostryg i rodzin z małymi dziećmi. Z drugiej strony ocean - dziki i nieokiełznany. Zalewa Cię wodą, wgniata w dno i niemiłosiernie zrywa bikini. Innym razem niespodziewanie porywa z plaży Twoje japonki i ręcznik. Bezczelny i pozbawiony skrupułów, a jednak ciekawszy i bardziej pociągający. Dodatkową atrakcją są rzesze surferów i kite surferów walczących z niepokornymi falami.
To właśnie Cap Ferret wybrał sobie Guillaume Canet jako tło do Niewinnych kłamstewek (Les petits mouchoires, 2010), w których główną rolę kobiecą gra jego partnerka - Marion Cotillard. Mają tam domek letni, a czasem można ich też spotkać w miejscowej restauracji (tzw. 'place to be')- Sail Fish. 
Kilka uliczek przecinających Cap Ferret przepełnione jest fancy butikami, małymi galeriami, oraz wszelkiego rodzaju lodziarniami, kawiarniami, piwniczkami z winem, czy też restauracjami zachwalającymi swoje ostrygi (czegoś tak morskiego w smaku jeszcze nie jadłam. ledwo przełknęłam, co by nie było faux pas; pierwsza i ostatnia ostryga w moim życiu). Wpadłam natomiast w inną pułapkę - Sorbet d'amour - lody własnej produkcji - o smakach powalających z nóg - lawenda, róża, ciasto bretońskie, solony karmel. Co tylko można sobie wymarzyć. Miłym akcentem jest to, że lodziarnia otwarta jest przez większość sezonu także w nocy. Raj dla łasuchów, zmęczonych au pair i nastolatków z gastro fazą. Miło jest też posiedzieć na kanapach w Wine Notes - typowym Bar a vin, czy poobserwować dziwnie gibiących się Francuzów w 44 (bar, w którym wieczorami grana jest muzyka na żywo, zdarzają się też niezapowiedziane koncerty).
Dla miłośników morskich wycieczek - Banc d'Arguin, wyspa/mielizna położona pomiędzy oceanem, a zatoką Arcachon. Płynąc statkiem cumujemy od strony zatoki i już tylko kilkanaście kroków dzieli nas od oceanu. Idealne miejsce do zbierania muszelek. Innym punktem charakterystycznym w tej okolicy jest Dune du Pila, czyli największa wydma w Europie, którą szczególnie upodobali sobie paralotniarze. Nie sposób pominąc Ile des oiseaux i jej cabanes tchanquees - domków stojących w wodzie na palach, zabezpieczone przed przypływami.
Tym razem też zajmowałam się szkrabami francuskimi. W tym roku trafiły się wyjątkowo łagodne i łatwe w obyciu. Sześciomiesięczny chłopiec z dużymi oczami, który nie wie co to płacz. Spokojny i wiecznie zadowolony. Plus temperamentna dwulatka, niebywale wygadana i rozsądna. Intelektualnie zdecydowanie ponad swój wiek. Do tego nieobecny tata i przeurocza mama, mistrzyni w udawaniu swoich pociech, z niezwykle zdrowym podejściem do macierzyństwa i wychowania dzieci. Niech żyją rozsądne matki i ich mądre dzieci.

Le parc aux huitres - to tu wychowywane są małe ostrygi, pod czujnym okiem panów na traktorach.
Niestety wyglądały lepiej niż smakowały.
jolie-jolie

czwartek, 13 czerwca 2013

In Bicicletta a Favignana

Favignanę pokochałam pomimo deszczowej otoczki i szarego nieba. Ta przypominająca kształtem motyla, największa z wysp egadzkich pełna jest sycylijskiego czaru. Wolna od turystycznych uciech, przyprawiających portfele o zgrzytanie zębami. Favignana jest spokojna, soczyście zielona, za każdym rogiem ukrywająca nowy krajobraz. 
Dotrzec możemy tu promem mu w ciągu zalewdie 20 minut z pobliskiego Trapani. Z wodolotu korzystają głównie miejscowi. Włoski gwar, powitania, okrzyki towarzyszą nam przez całą podróż. Za oknem deszcz. Niezbyt przyjazna aura biorąc pod uwagę perspektywę spędzenia całego dnia na świeżym powietrzu. Pierwsze co uderzyło nas na wyspie to zapach świeżych owoców morza, sprzedawanych prosto z malutkich kutrów rybackich, w których po godzinach buszują wygłodniałe koty. Miasteczko koncentruje się wokół niewielkiego portu z widokiem na wzgórze Montgna Grossa, dominujące nad całą wyspą. Zaraz przy wyjściu zaproponowano nam przejażdżkę turystycznym mini-tramwajem, jako że byliśmy jedyną nie -włosko-języczą grupą opuszczającą wodolot. Podziękowaliśmy ślicznie choć niebo płakało nad nami i postanowilismy udac sie w kierunku centrum, albo przynajmniej tam, gdzie spodziewaliśmy się zastać centrum miasteczka. Zaraz po wyjściu z portu natknęliśmy się na wypożyczalnie rowerów i skuterów. Mimo sprzeciwów udało mi się w końcu namówic moich współpodróżnych na wycieczkę rowerową dookoła Favignany. Koszty były nikłe, 3 euro za wypożyczenie sprzętu na cały dzień. I był to strzał w dziesiątkę. Była to najprzyjemniejsza rowerowa wyprawa w moim życiu! Deszcz szybko odpuścił, a my mogliśmy mknąc środkiem asfaltowej drogi wijącej się przy brzegu wyspy, zahaczającej czasem o urocze domostwa i pastwiska z owcami. Zero samochodów. Tylko intensywna zieleń i woń roślin,    skromne sycylijskie domki z ogromnymi ogrodami, biały piasek i przezroczysta na wybrzeżu. Perfecto! Dotarliśmy na drugi koniec wysypy zatrzymując się kilkakrotnie po drodze. Udało nam się nawet bez szwanku przejechać przez kilkusetmetrowy tunel pod Grossą. Nasza wycieczka została gwałtownie zakończona przez . . . koniec wysyp. Latarnia na skałach dała nam znac, że dalej już nie pojedziemy, a góra po naszej lewej stronie, że nici z objechania wysypy dookoła. Zrobiliśmy więc sobie mały piknik pośród skał. Oprócz nas na tej części wyspy nie było żywej duszy. Wielki błękit, wielkie skały i zrywający się raz po raz wielki wiatr. Mogłabym tam spędzić godziny. Chcąc nie chcąc musieliśmy jednak wrócic prawię tę samą drogą. Po drodze udało nam się jeszcze zjeść pyszne lody u miejscowego sprzedawcy (czy wspomniałam już, że Sycylia jest kolebką tego przysmaku?). Favignana to świetna alternatywa dla tych, którzy od zgiełku zatłoczonego Trapani wolą spokój bezludnej wyspy. 

piątek, 3 maja 2013

Sicily - Castellamare del Golfo

S y c y l i a przywitała nas deszczem. Kiepski początek wyprawy na południowe krańce Europy dla osób spragnionych słońca po 6 miesięcznej zimie. Wychodząc z samolotu śmialiśmy się z bezsilności. Lotnisko w Trapani jest bardzo małe. Przylecieliśmy przed czasem, więc poczekaliśmy chwilkę na właściciela naszego mieszkania, który miał nas odebrać z lotniska. Przy okazji byliśmy świadkami sytuacji, w której kilka osób zostało odprawionych z kwitkiem z wypożyczalni samochodów, a natężenie turystów wcale nie było duże! Jak się później okazało samochód jest właściwie niezbędny, jeśli chcemy zachować miłe wspomnienia z wycieczki na tę wyspę. Co prawda dotarcie z lotniska do Trapani, Palermo czy Marsali nie jest problemem ( kursują np. autobusy Terravision), ale jeśli mielibyśmy ochotę odwiedzić inne zakątki wyspy, mniejsze miasteczka portowe, niebiańskie plaże to nie dostaniemy się tam inaczej niż wynajętym autem. 
Nasz włoski gospodarz okazał się punktualny i obowiązkowy. Swoją łamaną angielszczyzną opowiadał nam o zaletach wyspy, o tym co należy obejrzeć, a gdzie nie warto jechać, a my podziwialiśmy deszczowe krajobrazy za oknem. Uderzyła w nas od razu niesamowita zieloność przyrody. Okres wegetacji jest tu wyraźnie przyspieszony w stosunku do Polski. Włoch dowiózł nas prosto do wynajmowanego mieszkania, z ogromnym tarasem i widokiem na morze. Na miejscu czekała na nas jego żona z sycylijskim winem, owocami i typowo sycylijskim przysmakiem - Cannoli z pobliskiej kawiarni. Cannoli to pyszne rurki z ciasta przypominającego faworki, nadziewane serem ricottą. Po krótkim przywitaniu i załatwieniu formalności staliśmy się chwilowymi właścicielami mieszkanka w Balestrate (mała, nadmorska miejscowość, pomiędzy Trapani, a Palermo)  i Fiata Ideii, który dzielnie nam służył na krętych sycylijskich drogach.
Nie tracąc ani chwili postanowiliśmy wybrać się do miasteczka portowego - Caltellamare del Golfo, wspominanego przez wszelkie przewodniki, a położonego zaledwie kilka minut drogi od Balestrate. Po tym jak okazało się, że nawigacja nie działa, a nie mamy w posiadaniu żadnej mapy - byliśmy zdaniu na intuicję. Po drodze po prostu musieliśmy zahaczyć o punkt widokowy, schodzący ku plaży. 
Morze i skały tuż nad wodą oraz poszarpana linia brzegowa - takie widoki towarzyszyły nam przez cały pobyt na Sycylii.
Castellamare okazało się małym miasteczkiem wciśniętym pomiędzy morze, a wzgórza. Domy przyklejone do skał, których balkony dosłownie zwisają nad przepaścią. Wąskie uliczki. (Jazda samochodem to naprawdę wyzwanie!) Zamek położony na końcu cypla (od niego właśnie wzięła się nazwa miasteczka). Szukaliśmy tam miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść  ale niestety trafiliśmy na czas sjesty, a przyrządzanie świeżo złowionych owoców morza własnoręcznie jakoś nas nie skusiło. Postanowiliśmy więc wrócić do Balestrate, gdzie znaleźliśmy malutką pizzerię, w której opalony Sycylijczyk (nie chcę pisać Włoch, bo skoro pomarańcze sycylijskie nie są włoskie to ludzie chyba tym bardziej - poczucie odrębności kulturowej mieszkańców wysypy jest niezwykle silne) podrzucał cieniutkie ciasto pod sam sufit. Patrzyliśmy na ten kulinarny spektakl zafascynowani. Po hiszpańsko-włosko-franusku-migowemu (o angielskim możecie zapomnieć na Sycylii!)zakupiliśmy pizzę i zadowoleni powędrowaliśmy na nasz taras. 

Już tego pierwszego popołudnia zauważyliśmy, że Sycylia jest wyjątkowo uboga w turystów. Po Castellamare przechadzali się spokojnie Sycylijczycy ubrani odświętnie, w czarne garnitury. Albo natknęliśmy się na zlot mafii, albo jest to po prostu strój niedzielny. Może to po prostu kwestia pory roku, ale czasem mieliśmy wrażenie, że jesteśmy jedynymi turystami na całej wyspie. Ba, przy wiecznie pozasłanianych okiennicach domów wydawało nam się, że przybyliśmy na porzuconą dawno temu przez mieszkańców ziemię i jedynie zwieszane na sznurkach z balkonów worki ze śmieciami przypominały nam że ktoś tam jeszcze mieszka.